MIN PARISTANEIS TON ELLIN
czyli
NIE UDAWAJ GREKA
czyli trzecie zderzenie z Helladą

# 12

Plaża Kokkinia

Rano pożegnaliśmy Monemwasię. Z drogi spoglądaliśmy na oddalającą się wyspę z wciśniętym w jej zagłębienie miasteczkiem. Zmierzaliśmy do Agios Fokas, malowniczo położonej kapliczki przycmentarnej na maleńkim klifie połączonym z lądem groblą. Niestety konfiguracja drogi nie pozwoliła na swobodny skręt naszym obszernym wozem, a przez bardzo długi odcinek pasa, którym jechaliśmy nie było miejsca, aby zawrócić. Tęsknie spojrzeliśmy w dół, na biały kościółek na tle zielonego klifu i szmaragdowego morza i pognaliśmy dalej szeroką szosą zobaczyć Neapoli. Ten nadmorski kurort, opustoszały przed sezonem, jest miejscem wypadowym na piękną ponoć i lubianą wyspę Elafonisos. Zaparkowaliśmy na nabrzeżu, przeszliśmy parę uliczek, zrobili po drodze zakupy i wróciliśmy. Miasto nie wywarło na nas szczególnego wrażenia, a może my trafiliśmy w mało atrakcyjne rejony. Wracamy z powrotem na północ i przez znane nam Plytre i Papadianikę kierując się do następnej na szlaku miejscówce. Plytre omijamy bokiem podziwiając widziane już zabudowania na zboczu. Przez Papadianikę przeciskamy się na tzw. „żyletki” czyli na milimetry od ścian i rynien, pomiędzy zaparkowanymi samochodami a kopanymi rowami. Chłopcy w barze biją brawo przy okrzykach uznania, ale nie pomyśleli o przestawieniu samochodów zaparkowanych „po grecku”, czyli byle jak. Po prostu udali Greka. Podziwiamy krajobrazy górsko-nadmorskie, pojawiły się skały i klify w rdzawoczerwonym kolorze gęsto porośnięte roślinnością tworzą niesamowite wrażenie. Na plażę Kokkinia wjeżdżamy wprost z drogi, więc to chyba jeden z najłatwiejszych dojazdów. W pierwszej chwili nie robi ona na nas dobrego wrażenia, ale decydujemy się tu zostać. Wydaje się być zagospodarowana, jest nawet beach bar, choć strasznie zaśmiecona, zbieramy nawet śmieci wokół kamperów, żeby było trochę przyjemniej wyjść. Jak na greckie warunki plaża jest stosunkowo rozległa. Widok wkoło idylliczny. Morze przejrzyste i płytkie, a co najważniejsze dla mnie, to pełna muszli wszelkiego rodzaju. Tu znalazłam mój najpiękniejszy okaz muszli i tu powstały moje pamiątki z Grecji, czyli coś w rodzaju muszlowych dzwonków wietrznych. Ponoć amatorzy nurkowania znajdują w wodach Zatoki Lakońskiej znajdują pozostałości miasta zatopionego podczas trzęsienia ziemi. Zostaliśmy na Kokkinii trzy dni, cały weekend. Dni były słoneczne, więc emeryci ponownie wdrożyli swój plan nic nierobienia, poza plażingiem, spacerkami dla rozrywki i podtrzymania kondycji oraz obserwowania zachodów słońca. W piątek wybraliśmy się do tawerny położonej nieopodal. Zjedliśmy tam typową grecką kolacje z suvlakami, sałatą grecką, tzatzikami i miejscowym winem. Jedzenie było smaczne i świeże, mimo że byliśmy jedynymi gośćmi tego wieczoru. W sobotę i niedzielę zadziałał beach bar na plaży, miał nawet jakichś klientów nie bardzo wiadomo skąd, bo w zasięgu wzroku domostw nie było. Wybraliśmy się nawet na popołudniową kawę, ale espresso podają tylko rano, więc zadowoliliśmy się kawą po grecku i frappą. W niedzielny poranek dostaliśmy espresso i frappę, która jak się okazało była przyrządzana w bardzo specyficzny sposób: barmanka wsypała do kubka kawę rozpuszczalną, wlała wodę prosto z kranu i zmiksowała do uzyskania piany, po czym dodała parę kostek lodu i uzupełniła wodą z kranu. Smakowała nawet nie tak źle, biorąc pod uwagę, że jestem amatorem raczej łagodnej kawy, a dodała nam pewności, że możemy bez problemu spożywać wodę dostępną w plażowych kranach skoro w gastronomii podają ją klientom. Chociaż, czy tu jest jakiś sanepid? A może tu też udają Greka?

W sumie można powiedzieć, że był to w pełni grecki weekend, jakiego można się spodziewać w tych stronach. Jedynym minusem był fakt, iż próbowano wybudować tu marinę, wybetonowany basen był jednak zamulony i wiatr niósł nieznośny zapach zgniłych roślin i brudnej wody. Trochę też dzięki temu mieliśmy w zasadzie plażę tylko dla nas, bo większość amatorów dzikiej miejscówki szybko uciekało. Dwa razy dziennie była swego rodzaju rozrywka, bo zmotoryzowani pasterze i psy przeganiali stadko kóz i owiec, więc było się z czego pośmiać, obserwując te lalunie biegnące jakby na szpileczkach z pełnymi siatami między nogami. Ot, taka atrakcja dodatkowa i całkiem za darmo!