MIN PARISTANEIS TON ELLIN
czyli
NIE UDAWAJ GREKA
czyli trzecie zderzenie z Helladą

# 10

Peloponez

Przejechaliśmy na Peloponez w nadziei, że w końcu tu znajdziemy greckie słońce i temperaturę. Tego dnia pozostało nam znaleźć naszą miejscówkę na noc i to nie obyło się bez niespodzianek. Droga znowu okazała się problematyczna, mała wioska miała wąskie uliczki i w dodatku obstawione w okolicy cerkwi przez samochody wiernych. Gdy udało nam się pokonać tę trudność na naszej drodze stanęła następna — stroma, wąska droga, niemal nad przepaścią, której przejazd znowu uruchomił mantrę: oby tylko nikt nie jechał w przeciwną stronę. Ta mantra pozostała w naszej świadomości przez całą noc i nawet deszcz jej nie przebił. Aczkolwiek miejscówka , choć to tylko utwardzony parking z tablicą zakaz kamperowa nia, okazała się urokliwa- wąziutki pas kamienistej plaży w otoczeniu gór z niesamowitym widokiem na Zatokę Koryncką. Nostalgii tego obrazka dopełniały malutkie łodzie rybackie na brzegu. Wieczorem obserwowaliśmy światła po drugiej stronie zatoki, a rankiem wdychaliśmy wspaniały zapach pinii, pobudzony nocnym deszczem.

Ranek obudził nas słońcem, wstąpiła więc nadzieja, że może to był dobry pomysł porzucić grecka riwierę i szukać ciepła na Peloponezie. Tego dnia czekała nas długa droga na południe, ponad 200 km szczytami i dolinami gór Parnas i Tajget przez Argos, Tripolis i Spartę. Nieprzerwane kilometry zakrętów i podjazdów, zdawało się, że chyba nigdy nie zjedziemy w dół. Owszem widoki za oknami nie do opisania, ale zmęczeni nie mieliśmy ochoty na zwiedzanie czegokolwiek po drodze, w końcu całej Grecji za jednym zamachem nie zobaczymy, coś musi zostać na następny raz. Po południu dojechaliśmy do plaży Mpozas, znanej też jako Bozas. Miejsce piękne, plaża piaszczysta, urocza zatoczka, stoimy wśród tamaryszkowców przy tawernie, która oferuje serwis kampera w zamian za posiłek,teraz jest jednak czynna tylko w weekend. Tu spotkaliśmy, a właściwie zaprosili nas, Marzena i Bogdan z Ostrowca, więc całe popołudnie minęło na rozmowach i wymianie doświadczeń, a wieczorem przenieśliśmy rozmowy do tawerny, gdzie zjedliśmy smażonego dorsza bakalau z sosem czosnkowym, sałatą grecką i tzatzikami. I tak do późnej nocy, która po raz pierwszy była ciepła i niosła upojny zapach gajów pomarańczowych. A tych doświadczyliśmy jeszcze w namacalny sposób, bo dostaliśmy od sąsiadującej Holenderki całą wielką skrzynkę pomarańczy. Zamierzaliśmy tu pozostać co najmniej przez weekend, który zapowiadał się ciepło i słonecznie. Najbliższe dni spędzaliśmy jak przystało na emerytów, luzik-blusik, słońce, plaża, kotki, liski winko, serki. Tak upłynął weekend, znajomi opuścili miejsce, zostaliśmy sami plus czarny kot z niesamowicie zielonymi oczami i ochotą na pieszczoty oraz dwa lisy. Czekaliśmy na nowych przybyszy i nie trwało to długo. We wtorek spragnieni nieco cywilizacji i dla uzupełnienia zapasów udaliśmy się w poszukiwaniu sklepu do oddalonej o 4 km Plytry. To nadmorska miejscowość z malowniczą plażą i mariną, wodami idealnymi do pływania, nurkowania i wędkowania. Dla amatorów nurkowania wody zatoki Xili skrywają wrak kutra torpedowego zatopionego tu w czasie II wojny światowej. Na przeciwnym brzegu zatoki widoczna jest tradycyjna kamienna zabudowa wsi Karavostasi. Na tę chwilę Plytra wiała pustkami, chociaż sądząc po ilości restauracji i kawiarni oraz ilości przygotowanych miejsc przy stolikach, w sezonie musi to być dość oblegana miejscowość. Pospacerowaliśmy trochę tą jedną ulicą do portu, wypiliśmy kawkę w towarzystwie kotów, zrobili małe zakupy, bo trzeba było je nieść i wróciliśmy do naszej plaży drogą wśród gajów pomarańczowych i oliwnych, podziwiając zapach kwitnących drzew i postęp prac przy plantacjach, biorąc pod uwagę, że Grecy więcej czasu spędzają w kawiarniach niż przy pracy, a mają zrobione co trzeba. To taki przykład udawania Greka – nie robią, a mają zrobione. Wieczorem zauroczył nas zachód słońca, jak zwykle w ferii barw. W wieczornym spacerze po plaży towarzyszył mi tym razem kot, łasząc się do nóg przy każdym kroku. Było ciepło, ale wiał dość mocny wiatr, wprawdzie pranie wyschło świetnie, ale istniała obawa, że wiatr coś nawieje. I tak też się stało, bo następnego dnia poranek nie wyglądał ciekawie. Aby nie tracić czasu wybraliśmy na cel dzisiejszego spaceru drugie położone nieopodal miasteczko Papadianika. Droga wiodła jak wczoraj, wśród gajów pomarańczowych i oliwkowych, niemal tych samych, choć trochę skręcaliśmy w inną stronę. Miasteczko wyglądało na nieco większe, centralną część stanowiła spora cerkiew, która z przyległym do niej terenem była głównym rondem w mieście, pozostałe uliczki kręte i górzyste. Chłoniemy klimat. Knajpki pełne, sami mężczyźni, piją kawę, piwo i mocniejsze trunki, głośno rozmawiając. Robimy zakupy, bo sklepików kilka do wyboru. Wracamy tą samą drogą. Reszta dnia upływa na lizaniu ran po wyczerpującym spacerze. ຯ