MIN PARISTANEIS TON ELLIN
czyli
NIE UDAWAJ GREKA
czyli trzecie zderzenie z Helladą

# 11

Monemvasia

Wypoczęci i spragnieni dalszych przygód ruszyliśmy na przeciwległy brzeg lądu do wyczekiwanego przeze mnie punktu wyprawy, czyli odwiedzenia Monemwasii. Ten etap był wyjątkowo krótki, ale wyjątkowo bogaty w emocje i wrażenia. Wyczekiwałam tego momentu i od pierwszego rzutu okiem nie zawiodłam się. Wjeżdżając do miasta widać w oddali wyspę z charakterystyczną, płaską na szczycie skałą i nic więcej. Właściwe historyczne miasto wciśnięte jest po przeciwnej stronie góry w jej zbocze i pnie się od poziomu morza na sam szczyt. Zbudowane zostało wg typowego dla tej części Europy schematu obronnego: pierwszy krąg to dolne miasto, drugi-górne miasto i górująca nad wszystkim cytadela. Każda z części stanowiła odrębny, zamknięty fragment, otoczony murami z jedną tylko brama obsadzoną osobnym regimentem. Stanowiło to dobry do obrony przed wrogiem system – po zdobyciu dolnego miasta, obrona przenosiła się do górnego, a w ostateczności do mocno ufortyfikowanej cytadeli. Miasto położone właściwie na wyspie, do której wiedzie jedna droga, niegdyś drewniana 14-stołukowa konstrukcja z mostem zwodzonym, dziś most betonowy. Stąd jej nazwa, od słów mone i emwasia czyli pojedyncze przejście. Gdy miastem władali Wenecjanie, korzystali z nazwy Malvasia od nazwy popularnego winnego szczepu i wina, z którego handlu słynęła. Początki miasta się sięgają VI wieku i powstało jako bezpieczna twierdza broniąca mieszkańców przed mnożącymi się najeźdźcami. Pierwsza osada powstała na szczycie góry wysokiej na ok.200 m, szerokiej na 500 m i długiej na 1,5 kilometra. Od powstania do XV wieku była własnością Bizancjum i rozwinęła się w jeden z najważniejszych portów i ośrodków handlowych cesarstwa wschodniorzymskiego. Mieszkańcy otrzymali wiele przywilejów handlowych, znani byli z obrotu winem malmsey, oliwą, jedwabiem oraz naturalnym barwnikiem czerwonym o nazwie kermes. Wysoką pozycją w mieście cieszyli się rzemieślnicy – garncarze i kamieniarze zajmujący się budową domów z kamienia. Nie omijali tej twierdzy także piraci. W szczytowym okresie rozwoju zamieszkiwało Monemwasię około 60.000 mieszkańców , zamieszkujących liczne, niezbyt wielkie domostwa. W trakcie dwukrotnego panowania Turków Osmańskich w XVI-XVII w oraz XVIII-XIX wieku zabytkowe kościoły zostały przekształcone w meczety, a miasto podupadło gospodarczo. Stulecia wojen i najazdów odcisnęły piętno na wyglądzie miasta, do dzisiejszych czasów zachowała się zabudowa dolnego miasta, a górne wraz z cytadelą pozostało ruiną z wyjątkiem monumentalnej bramy i kościoła Hagia Sophia.

Przejeżdżamy przez most i parkujemy nasze wozy na nabrzeżu, naszym oczom ukazuje się piękny żaglowiec zakotwiczony niedaleko mariny. Do bramy miasta musimy dojść drogą lekko pod górę. Podziwiamy piękno stromego zbocza i jego oryginalnej roślinności, zabudowania hotelu Lazaret, przypominające nieco meksykańską hacjendę, nie tylko z powodu kształtu i koloru budynków, ale też roślin wokół nich, głównie wielkich opuncji. Mniej więcej w połowie drogi napotykamy mały cmentarz pełen oryginalnych grobów z białego marmuru, w ścianie maleńkie drzwi do kaplicy, niestety zamkniętej. Uwagę naszą przykuwa krzaczek fioletowo kwitnących drobnych kwiatuszków wyrastający z muru przy kamiennych odrzwiach. Powoli docieramy do bramy. Obok przy ulicy robotnicy ładują na końskie juki cement i inne materiały budowlane, po czym koniki posłusznie, przy dźwiękach dzwonków zawieszonych na uprzęży zmierzają w kierunku bramy, sprytnie ja pokonując. Brama ma kształt zbliżony do odwróconego Z, w każdym bądź razie trzeba pokonać dwa zakręty. W bramie znajdują si ę nisze z półkami wypełnione towarami zapewne dla restauracji, bo widać zgrzewki z wodą mineralną. Samochody dowożą je do bramy, a dalszą drogę do odbiorcy pokonują na specjalnych taczkach. Podobnie rzecz ma się np. ze śmieciami. Jak potem zauważymy manewrowanie tymi taczkami po kostkach brukowych wąskich i zatłoczonych turystami uliczek jest nie lada wyczynem. Wciskamy się tuż za końskimi zadami i naszym oczom ukazuje się przepiękna, malownicza niczym z fantastycznych obrazów uliczka wybrukowana kamieniami, z donicami pełnymi zielonych roślin na tle szarych, łososiowych i żółtych ścian kamieniczek. Jest to tak zapierający dech w piersi widok , że trudno oprzeć się okrzykowi zachwytu. To jest mój wyśniony klimacik. Niemal pędzę tą uliczką, ciekawa co będzie dalej, po obu stronach mijam sklepiki z cudownymi towarami i knajpki o tej porze jeszcze puste, na parapetach doniczki z kwiatami a wśród nich władcy tego królestwa – koty różnej maści. Im dalej, tym piękniej. Pstrykam zdjęcie za zdjęciem, kamieniczka za kamieniczką , zaułek za zaułkiem. Dochodzimy jednak do kresu uliczki i odpoczywamy w kawiarence,rozłożonej na skraju muru z cudownym widokiem na morze i na dachy budynków poniżej. Różnorodność architektoniczna wskazuje, że władali tu różni władcy. Ponoć w szczycie rozkwitu działało tu 27 obiektów religijnych wszystkich wyznań. Mijaliśmy kościoły w różnym stadium ruiny i z różnych epok. Podziwiamy te widoki, popijając mocną kawę w towarzystwie kilku kotów oblegających mury i wolne krzesła. Obok nas, po stoku pnie się mur z jedna bramą, ciekawa idę tam, ale za murem dróżka prowadzi do starej latarni morskiej, a nie jak się spodziewałam do górnego miasta. W drodze powrotnej przebiegam dolnymi uliczkami, aby znowu wbiec zaułkami na te główną. Powoli wracamy. Gdzieś po drodze znajduję strzałkę wskazującą wejście do górnego miasta, ale coraz więcej ludzi przepycha się obok, a w górze widać trochę rozwydrzoną młodzież próbującą zrzucać kamienie w dół. Nie miałam ochoty spotkać się z nimi, więc rezygnuję z wyprawy na szczyt w zamian za pobuszowanie po sklepikach, takich jak uwielbiam. Nie zważając na moich towarzyszy oddaję się uwielbianej penetracji półek z wyrobami rękodzielniczymi, kupiłam nawet kilka drobnych pamiątek, magnesy i prawdziwą bluzkę Greczynki z Indii :). Z pewną dozą niedosytu opuszczam to baśniowe miejsce, będąc pewną, że jeszcze muszę tu wrócić. Na nocny postój wybraliśmy marinę, gdzie już parkowało kilka kamperów, ale znalazło się miejsce dla nas. Tak jak w starym mieście mieliśmy szczęście być pierwsi, tak i tutaj się nam to udało, bo wkrótce chętni na postój odjeżdżali z braku miejsca. Jemy jakiś obiad i biegniemy zobaczyć nową część miasta. Jak większość nadmorskich miasteczek widać przygotowania do sezonu, ale jeszcze jest pustawo. Liczne restauracje czekają na gości oferując swoje oryginalne dania. Szybko wróciliśmy do kamperów znęceni smakiem wina, które kupiliśmy. Niestety smak nie przypadł nam do gustu, było czerwone i dość ciężkie, za to przekonało nas do kolejnego spaceru. Skoro znaleźliśmy się na parkingu po drugiej stronie mostu, to dlaczego nie skoczyć na górę jeszcze raz. Nawet nie zauważyliśmy kiedy przekroczyliśmy bramę i ponownie znaleźliśmy się w wąskiej uliczce pełnej kolorów, zapachów, smaków i ludzi, skąpanej w półmroku, rozświetlonej delikatnym światłem dobiegającym z czynnych jeszcze knajpek, z rozleniwionymi kotami na parapetach i schodach. Znowu wpadłam w wir biegania po zaułkach i robienia zdjęć. Tym razem skręcałam nieco z głównej ulicy na boki, bo tam kryły się prawdziwe cuda, te zamieszkałe i te opuszczone i zrujnowane, a wszystkie pełne zieleni i kwiatów sadzonych tu z rozmysłem lub zupełnie dzikich, niemniej jednak mających swój pomysł na naturalny design. W średniowiecznej kamieniczce zjedliśmy lody ręcznej roboty, spoglądając ponad dachami na odpływający majestatycznie żaglowiec. Uliczki i zaułki powoli tonęły w zmroku, z knajpek dochodził gwar, a my kończyliśmy nasz wieczorny romantyczny spacer. Momentami czułam jakby czas cofnął się kilkaset lat i można było spokojnie żyć, nie martwiąc się o nic. Potem wracaliśmy drogą w dół, brzegiem szumiącego morza i podziwialiśmy światła na lądzie. Zmęczeni trudami dnia zapadliśmy w głęboki sen.